Presja na rzecz przyjmowania „zielonego rozwoju” (?) jako priorytetowego nie tylko strategicznego, ale i wprost budżetowego – dotarła już do Polski.

 

Także rząd III RP, obojętny na wszystko, co nie jest ani wprost wytyczną geopolityczno-ekonomiczną z Waszyngtonu, ani okazją do propagandowego podgrzewania atmosfery krajowej pseudo-walki politycznej – zaczyna już uderzać w te tony, a co dopiero mówić o władzach samorządowych, zawsze wyczulonych na tematy nośne medialne, zwłaszcza, jeśli da się przy ich okazji coś uszczknąć z jakichś przetargów.

 

Zastanówmy się jednak jak takie „zazielenianie” środków publicznych i ich źródeł wygląda w praktyce. Weźmy przykład Szkocji, kraju mocno zorientowanego na ekologię, odnawialne źródła energii (mimo własnych zasobów ropy), generalnie zdeterminowanego w dziele ochrony środowiska.  

 

Jak realnie wyglądają „Budżety dla Planety?

 

Aberdeen, stolica szkockiego (czyli obecnie także brytyjskiego) przemysłu naftowego. Miasto rządzone przez koalicję torysów z Partią Pracy, z opozycją w postaci Szkockiej Partii Narodowej. Wszystkie te partie deklarują swoją „ekologiczną wrażliwość”, każda jednak objawia ją nieco inaczej. SNP (wspólnie z Zielonymi) przegłosowała właśnie na forum szkockiego parlamentu krajowego całkowite zwolnienie młodzieży do lat 18 z opłat za korzystanie z komunikacji autobusowej (czym cieszą się już seniorzy). A jak to robią „konserwatyści” zmieszani z socjalliberałami?

 

Wspomniane Aberdeen zabezpieczy w przyszłym roku więcej pieniędzy na tak zwane „zielone inicjatywy (czyli np. zwiększenie zadrzewienie miasta, skądinąd całkiem… zielonego – o 10 proc.). A jak środki te zostaną pozyskane? Po pierwsze, oczywiście – podniesiony zostanie podatek katastralny (z 3 do 4 proc.). A po drugie – oczywiście nastąpią cięcia w innych, mniej modnych pozycjach – w tym likwidacja części połączeń autobusowych do odleglejszych dzielnic. I co, wszyscy happy? Budżet będzie przecież „zielony”! A że miasto mniej, bo mieszkańcy przedmieść (w tym ci ubożsi, z bloków komunalnych) zmuszeni zostaną do kupienia własnych aut i odcięci od transportu publicznego? No przecież tego w papierowych deklaracjach nie będzie widać, więc co to torysów i labourzystów obchodzi. A zresztą, to i tak nie ich elektorat…

 

I właśnie tak kończą się „ekologiczne” dobre (?) chęci, zwłaszcza, kiedy bierze je w swoje ręce establishment:

 

·      wyższymi podatkami (byle nie od najbogatszych, np. w naszym przykładowym szkockim mieście - kompanii naftowych i członków ich kadry kierowniczej, należących do najlepiej opłacanych nie tylko w realiach UK);

·      większym, a nie mniejszym zanieczyszczaniem i zatłaczaniem miejskich ulic, przy zwiększaniu wykluczenia komunikacyjnego przedmieść, zwłaszcza osób gorzej uposażonych.

 

Zmienić ludzi w śmieciarzy

 

Doświadczenia zachodnie pozostają kształcące także w zakresie innych aspektów współczesnej polityki „ekologicznej”. Jednym z bardziej uciążliwych jej objawów jest zapoznana już w Polsce segregacja odpadów. Jak wiemy, nasz kraj po raz kolejny uszczęśliwiony został jednym z bardziej restrykcyjnych i wymagających systemów, zmuszających ludzi, mieszkańców do grzebania się w śmieciach w celach co najmniej niejasnych. To znaczy przynajmniej poza Polską przyznaje się już, że realna segregacja dokonywana jest na skalę przemysłową już poza gospodarstwami domowymi i nawet, jeśli uznamy wmuszane nam żonglowanie kolorowymi kubłami za pre-selekcję – to i tak jej znaczenie dla całego sektora przerobu odpadów jest mniej niż znikome.

 

I znowu, przykładem niech będzie Aberdeen. Jeszcze kilka lat temu obowiązywał tam równie restrykcyjny system, wymuszający domową/biurową segregację i oddzielanie nie tylko odpadów recyclingowalnych (tj. papieru i szkła), ale także osobno puszek, osobno opakowań plastikowych, no i także resztek żywności od całej reszty „odpadów ogólnych”. Z tego wszystkiego, rzecz jasna, względny sens (lokalny) miało w sumie tylko porozdawanie ludziom koszyczków i woreczków na końcówki chleba, niedojedzony makaron i skorupki od kawy, w Szkocji bowiem istnieje rozbudowany sektor przerobu tego wszystkiego na kompost, a przecież coś w rodzaju ogródka ma Wyspach niemal każdy. Akurat jednak uprzyjemnianie sobie kuchni psującym się szybko półfrabrykatem najnaturalniejszego choćby nawozu – było właśnie w całej procedurze najuciążliwsze. Co ważne też, z obowiązku tak szczegółowego grzebania w odpadach zwolnieni byli w praktyce mieszkańcy większości budynków innych niż jednorodzinne, nikt ich w każdy razie nie straszył (i nie straszy) karami finansowymi za odkryte podczas rewizji kontenerów na śmieci kawałki kartonu w odpadkach ogólnych.

 

Tym się jednak różni praktyka wyspiarska od polskiej, że co jakiś czas sprawdza się efektywność zastosowanych rozwiązań prawnych – i jeśli nie dają one spodziewanego rezultatu, to się od nich odstępuje, a nie brnie bardziej (np. w odpady…) dodając więcej praw, nakazów i zakazów. I tak też postąpiono we wspomnianym szkockim mieście. Oto trzy lata temu tamtejsza administracja sprawdziła przebieg tego etapu recyclingu, podrapała się po główkach i ogłosiła, że odniósł on już taki sukces, że teraz już nie będzie trzech różnych kubłów na odpady odzyskiwalne, tylko znów jeden, bo tak się odzysk usprawnił! (To jedno każda władza wszędzie ma wspólne – nawet, gdy zmienia zdanie, to nie znaczy wcale, że poprzednio się myliła. A nawet wprost przeciwnie!). Oczywiście, mieszkańcy kulturalnie udali, że wierzą, bo to i politycznie poprawne, i zachodu mniej – a że to tylko dowód na nonsensowność całego przedsięwzięcia? Ha, tak daleko lepiej się nie zapędzać, w końcu nadal przede wszystkim ma być ekologicznie -więc mordy w worek! Byle w odpowiednim kolorze…

 

Gdzieniegdzie przyznaje się już jednak, że prawdziwym celem całej operacji jest jedynie „zmiana świadomości” zwykłych ludzi, traktowanych wyłącznie jako „producenci odpadów”. Już sam ten status jest łagodnie mówiąc dyskusyjny, skoro to, co ląduje w naszych koszach, a w efekcie na wysypiskach – to przecież przede wszystkim produkty wielkiego przemysłu, którego my jesteśmy tylko odbiorcami, przekazującymi dalej to, co jest nam niemal wmuszane. Nieporozumieniem jest mówienie o „zmianie przyzwyczajeń konsumenckich” jako szansie na usuwanie nadmiaru odpadów (zwłaszcza tych nieprzetrwarzalnych i nierozkładających się) – skoro to przecież same te nawyki są kształtowane czy wprost wymuszane przez ofertę rynkową! Pije się z PETów, korzysta z jednorazowych opakowań na gotową żywność, zużywa miliony metrów plastikowych torebek przecież nie na złość planecie – tylko dlatego, że takie są nam sprzedawane przez przemysł dążący do maksymalizacji zysków przez zwiększanie sprzedaży i redukcję kosztów. A jeśli do zmian faktycznie dochodzi (jak w przypadku nieszczęsnych plastikowych rurek) – to także nie w wyniku, powiedzmy, konsumenckiego bojkotu – tylko poprzez forsowane odgórnie regulacje państwowe (na czele z państwem europejskim), od których na milę cuchnie lobbingiem i hydraulicznym przelewaniem zysków na rynku, a nie żadną ekologią, ma się rozumieć. 

 

Ekologizm – narzędzie systemu gospodarczego

 

I tu właśnie jest pies pogrzebany (na wysypisku) – kształtuje się świadomość konsumencką, ale by była bardziej uległą na narzucane jej trendy handlowe i producenckie. Te zaś stanowią narzędzia systemu gospodarczego opartego na ciągłym stymulowaniu narastającej konsumpcji i przez niekończącą się konsumpcję chronionego. Kiedy bowiem pracując, by móc coraz więcej konsumować i konsumując, by znaleźć pociechę po pracy – mielibyśmy czas choćby zastanawiać się nad sensem systemu, a co dopiero działać na rzecz jego zmiany?

 

Jak widzimy, choć praktyczny ekologizm niejedną ma formę – realnie niemal zawsze prowadzi do parodii realnej troski o naturę. Żadne pokazowe „zielone inicjatywy” nie zastąpią prawdziwej polityki transportowej POZWALAJĄCEJ ludziom korzystać z różnych alternatyw komunikacyjnych, przy jednoczesnym swobodnym rozwoju naprawdę neutralnych środowiskowo środków podróżowania, a NIE ZMUSZAJĄCEJ do zakupu jakichś kosztownych, a środowiskowo bynajmniej nieprzyjaznych zabawek. Racjonalne wykorzystanie surowców wtórnych nie powinno zamieniać się w krucjatę zmuszającą wszystkich do nurkowania w śmieciach (a przy tym okazję do drenowania ich kieszeni na rzecz polityków i ich biznesowych sponsorów). I wreszcie planety nie uratuje wymiana rurek, ni siatek na zakupy – przynajmniej dopóty będą one pełne dóbr wpychanych nam ponad wszelką miarę i ponad nasze rzeczywiste potrzeby przez światowy system gospodarczy. Którego jednym z najskuteczniejszych narzędzi – pozostaje i fałszywy ekologizm.

 

Konrad Rękas

Konserwatyzm.pl