Polska i tak niepodległość by (od)zyskała.

 

Jakaś Polska. W jakichś granicach. Z jakimiś władzami. Po prostu – jakieś państwo w tym miejscu było potrzebne mocarstwom, które wygrały Wielką Wojnę, a ściślej siłom, które za mocarstwami tymi stały, do wojny doprowadziły, a następnie przeprowadziły ją aż do momentu, kiedy trzeba było na obszarach środkowej Europy stworzyć nowych/odnowionych bytów politycznych. Spór/wątpliwość czy niepodległość została nam dana, czy raczej przez nas samych wzięta - ma jednak do dziś poważne implikacje, o istotnym wpływie na współczesną inżynierię polityczną stosowaną na narodzie polskim.

 

Komu potrzebna Polska?

 

Przez 50 lat po powstaniu styczniowym raz w jednej, raz drugiej, a nawet w trzeciej stolicy zaborczej budziły się co pewien czas głosy: „a na cholerę nam właściwie ta Polska? Komu ona jest potrzebna? Może by ją komuś oddać?”. Tyle, że nikt nie chciał, więc wszystko zostawało mniej więcej po staremu. Dopiero przystępując do Wielkiej Wojny właściwie wszyscy zainteresowani wiedzieli, że sprawę polską jakoś trzeba będzie rozwiązać. I właśnie to przekonanie, a nie tylko względy taktyczne i chęć wykorzystania Polaków – zaowocowało najpierw odezwą wielkiego księcia  Mikołaja, czy potem Aktem 5. Listopada, a równocześnie postępującym skłanianiem się również mocarstw zachodnich do ustanowienia/zaakceptowania jakiejś formy zarządu na dotychczasowym pograniczu niemiecko-rosyjsko-austro-węgierskim. Po prostu – skoro nikt nie chciał, za rządzenie musieli wziąć się sami Polacy. A że nie umieli, zresztą zadanie mając karkołomne – to przecież całemu planowi dodawało tylko atrakcyjności, oczywiście z punktu widzenia realnych beneficjentów, a niekoniecznie nas samych.

 

Niby wszyscy wiedzieli, że jakaś Polska będzie – ale jaka konkretnie nie wiedział nikt. A raczej, skoro pomysłów na Polskę, nieprzygotowanych, ogłoszonych i dopracowywanych (albo i nie…) dopiero kiedy wszystko i tak się już działo – było aż za wiele, zatem odrodzona,  niepodległa Rzeczpospolita zaczęła się niepokojąco uśredniać, unijaczać, stawać pasywna, bierna, z jednej strony nadmiernie nastawiona na powtarzanie cudzych rozwiązań, koniecznie z największymi błędami włącznie  – a z drugiej zazdrośnie zakompleksiona na punkcie naszej odrębności i wyjątkowości. I to nawet/zwłaszcza w tych punktach, gdy ta nasza rzekoma oryginalność była raczej kulą u nogi niż zaletą. W zasadzie też istotą sporu o to jaka Polska miała być – były odpowiedzi udzielane na pytanie: skąd się właściwie wzięła?

 

Kompleks brzyduli i mocarstwowość na pokaz

 

Przy czym znowu, jak to w Polsce, nawet prawidłowe rozpoznanie rzeczywistości - jakoś dziwnie prowadziło do wniosków idących stanowczo za daleko, zaś zaproponowanie alternatywnych rozwiązań w założeniu korzystnych – tylko kłopoty kraju i narodu pomnażało. Oto bowiem w zasadzie trafne spostrzeżenie, że niepodległość Rzeczypospolitej była wypadkową polityki wielkich mocarstw – części klasy politycznej II RP narzuciło przekonanie o naturalnej niesamodzielności Polski, którą w dodatku trzeba na każdym kroku podkreślać, jakby nurzając się w tej naszej słabości. Trudno bez niesmaku wspominać powszechne przed 1926 r. uwypuklanie zbawienności, świętości i nieodwracalności sojuszu z Francją, objawiane nie tylko w ślepym naśladowaniu rozwiązań prawno-ustrojowych III Republiki, uchylaniu drzwi jej laickiej ideologii i centralistyczno-biurokratycznej praktyce, ale także wprost eksponowaniu symboliki obcego państwa nawet z pierwszeństwem wobec barw polskich, nie mówiąc o próbach całkowitego podporządkowania sojusznikowi Wojska Polskiego.  Najgorsze napady serwilizmu, upokarzanie Polski, czołganie się polityków III już RP przed zagranicą – mają swoją (nieuświadomioną zapewne) genezę właśnie w tamtej niewierze w polską samodzielność.  Tymczasem, jeśliby nawet niepodległość została nam dana przez innych – to przecież nie znaczyło to bynajmniej, że nie możemy jej zorganizować po swojemu. Niestety, ta część polskiej świadomości politycznej przypominała postawę tej niewiasty, która tak mocno zachwyciła się poproszeniem do tańca – że aż dla proszącego gotowa jest iść zarabiać na ulicę…

 

Odtrutką na służalczość – miała być wizja siły własnej, uosabiana przez „czyn legionowy”. Propagandowo była to sztuczka dość karkołomna – wszak akurat  Józef Piłsudski  zajmował się konsekwentnym antyszambrowaniem w gabinetach i sztabach mocarstw, miał jednak tyle przytomności, by się tym nie chwalić (a nawet wiedzę na ten temat ukrywać i tępić). Przeciwnie, pod rządami sanacji odzyskanie niepodległości miał wyjaśniać slogan „Wolą Narodu – Męstwem Żołnierza – Geniuszem Wodza”. Hasło skuteczne wychowawczo – i do pewnego stopnia bardzo korzystne, choćby jeśli chodzi o kształtowanie poczucia wartości czy rozumienia potrzeby wzmacniania niepodległości już posiadanej. Jednocześnie jednak zbitka ta niosła za sobą systemowe niebezpieczeństwo – bo skoro sami sobie niepodległość wzięliśmy, to tylko sami możemy ją oddać, a nikt jej nam nie zabrać nie może, prawda? Ano, w wyniku między innymi ignorowania sytuacji międzynarodowej – okazało się, że nieprawda, oj jak bardzo nieprawda…

 

Zresztą, nawet opiewanie niezależności jako warunku niepodległości – było u sanacji nieszczere i nieautentyczne. Wszak doszła ona do władzy dzięki inspiracji i wsparciu brytyjskiemu i choć polityka zagraniczna samego marszałka faktycznie wykazywała się dużą dozą samodzielności, zawodząc oczekiwania zagranicznych sponsorów – to nie ustrzegło to jednak II RP od popadnięciem w zależność od sił zewnętrznych, tyle, że na polu ekonomicznym.  Uparte trzymanie się przez władze II RP Gold Standard nie tylko czyniło II RP całkowicie nieudanym eksperymentem gospodarczo-społecznym, ale także stawało pod znakiem zapytania same podstawy niepodległości.

 

Zadufani w sukcesie, najpodlejsi w klęsce

 

Jeszcze zachowując jej formalne podstawy – władze polskie same zresztą wyrzekły się suwerenności, przyjmując w marcu 1939 r. tak zwane gwarancje brytyjskie, oddające w cudze ręce moc sprawczą co do losów Polski. Z kolei w ramach reakcji na niedawną mocarstwowość – na emigracji polscy decydenci prawem wahadła znowu dawali popisy serwilizmu i zapewniania mocarstw, że jedynym sensem wskrzeszenia Polski będzie jej lojalna służba jedynie słusznym sojuszom. W istocie bowiem  postawa pro-sowieckich komunistów i pro-londyńskich epigonów II RP w tym zakresie szczególnie się nie różniła.  Za dużym szokiem okazał się widać sam upadek państwa – a kwestia odzyskania przez niego niepodległości pozostawała tematem drażliwym. Władze PRL oczywiście źle reagowały na wypominanie im niesuwerennego charakteru, a legitymizacja władzy była dwojaka – miała łączyć własny wysiłek wyzwoleńczy narodu ze wsparciem uzyskanym ze strony ZSSR. W ten sposób komuniści starali się uniknąć rozdwojenia cechującego II RP – co pewnego stopnia i czasu nawet im się udawało. Zwłaszcza, gdy zrezygnowano z nadmiernej nachalności w lansowaniu sojuszu z ZSSR, a równocześnie podkreślano oddolny trud przy odbudowie i industrializacji kraju.

 

I znowu jednak, długofalowe skutki takiego ethosu - obrócone zostały przeciw jego twórcom. Ciężar znaczeniowy przesuwając się w stronę „czynu własnego” – znów zaczął go prowokować. Jego kolejnym objawieniem stała się legenda „obalenia komunizmu i zainspirowania Europy”, mająca osłodzić nam fatalny przebieg i skutki transformacji.

 

Mocarstwo zbyt słabe, by istnieć

 

Na marginesie zresztą warto zauważyć, że właśnie w latach 90-tych szczególnie mocno chyba zderzyliśmy się z całkowitym osamotnieniem naszych wizji niepodległościowych. To znaczy zdarzało się to oczywiście już wcześniej, tzn. niemal nikt nie w Europie nie uważał się bynajmniej za „ocalonego przed bolszewizmem” w 1920 r., nie mówiąc już o zupełnie anachroniczno-absurdalnej wizji „powstrzymywania Stalina” powstaniem warszawskim. Po 1990 r. Polacy byli jednak szczerze zdumieni niemiecką niewiedzą w zakresie zburzenia Muru Berlińskiego nadwiślańskim przykładem czy niewdzięcznością tych wstrętnych pepików, którym żeśmy sami komunę obalali! Cóż – „inni nie widzą, ale wiadomo -to niewdzięczne ch… są!” powtarzaliśmy sobie/powtarzano nam, zaś opowiastka jak to 10-milionowa Solidarność, papież,  Wałęsa i kto tam jeszcze rozwalili Blok Wschodni, następnie zaś oddając nam przodownictwo w dziele transformacji ekonomiczno-ustrojowej – była mitem założycielskim III RP. W kolejnych latach wprawdzie jedne elementy z niego wypadały (Wałęsa…), inne były dopisywane – jednak elity pilnowały nie słabiej niż sanacja i komuniści, by nikt szczególnie nie ośmielał się tej opowiastki weryfikować i kwestionować, np. wskazując na  systemowe przyczyny wygaszenia systemu blokowego, inspirację zagraniczną, wpływy zachodniego systemu bankowego i tamtejszych agencji wywiadowczych  itp. W efekcie już nie wnikając, czy faktycznie chociaż przez chwilę mieliśmy niepodległość i co nią było – to na pewno tego czegoś nie wzięliśmy sobie sami.

 

Nagle jednak, w ostatnich kilku latach – doszło do kolejnej zmiany akcentów. Według wersji na dziś – wprawdzie niepodległość odzyskaliśmy sami (co jak wspomniano - jest nieprawdą), ale obecnie już sami jej nie utrzymamy (co jest kłamstwem drugim i jeszcze poważniejszym). Niedawni główni piewcy „czynu własnego” – na wyprzódki wyliczają jak  Polska rzekomo dotąd mocarstwowa jest jednocześnie zbyt słaba, by trwać niezależnie, by bronić swojej niepodległości własną armią, by utrzymywać i chronić własnych obywateli własną gospodarką i by samodzielnie i wyłącznie stanowić prawo na własnym terytorium.

 

I to jest dopiero szydercza pointa do sporu – niepodległość dana czy wzięta. Nie w tym bowiem rzecz skąd ją wzięliśmy – ale co z nią robimy, cyklicznie tracąc i ani tego nie żałując, ani nawet nie widząc, że znów jej nie mamy.

 

Konrad Rękas