Przez ostatnie kilka dekad NISZCZONO takie prawdziwe miasta piętnastominutowe, które dziś prezentuje się jako wielkie odkrycie Świata-Bez-Wzrostu.

Nie pamiętającym wczorajszego dnia, a co dopiero ostatnich lat i dekad stale trzeba przypominać, że rzekomo zupełnie nowatorskie i rewolucyjne projekty, zgłaszane dziś w dziele budowy Jeszcze Nowszego i Wspanialszego Świata – nie tylko już istniały, ale w poprzednich etapach były zaciekle niszczone i tępione, jako zbędne zawady na drodze postępu.
 
Kto naprawdę rozwalił transport publiczny i zniszczył zieleń?
 
To przecież ta sama ekipa najpierw rozwaliła transport publiczny w Polsce, prąc do jego prywatyzacji przez upadłość - a teraz kręci nosem na cebulaków, którzy kupili samochody, by wydostać się z odciętych od świata wioch na prowincji, zamiast bujać się na elektrycznych hulajnogach, jak cywilizowana elitka. Niestety, od prześladowania kierowców nie rozstąpią się zwężane jezdnie i nie wystąpią spod nich zmartwychwstałe linie autobusowe i kolejowe. Blokowaniu miast w najmniejszym nawet stopniu nie towarzyszy odbudowa komunikacji zbiorowej, a przeciwnie, ona również jest utrudniana, bo przecież na kolejnym deptakiem autobus ni tramwaj nie przelecą.
 
Pod kątem estetycznym to trochę tak, jak równie modna od jakiegoś czasu wojna z „brukozą”. Hello, przepraszam, a kto do cholery faktycznie zamienił centra miast i miasteczek w kamienne i betonowe pustynie?! Kto wykarczował drzewa i krzaki zwyczajowo rosnące na gminnych ryneczkach, „bo tam przesiadują menele”?! Kto chciał, żeby było pięknie i europejski, przecież nie ksiądz proboszcz z ONR-owcem, tylko ta sama elitka, której wprawdzie bruk na placykach się odpodobał, ale nadal chciałaby wyłożyć nim całe hektary miast, a zwłaszcza pasy ulic, żeby się po nich w zadumie nad swą doskonałością przechadzać. Ale gdy zieleń sobie rosła, często przez dekady – to w oczki gryzła i trzeba ją było rozwalić. Ot, logika tych… roślinożerców.
 
Przyjazne miasta i dzielnice już mieliśmy
 
Podobnie alienacyjny charakter ma szczególnie modna ostatnio wizja „15-minutowego miasta”. Jego mieszkańcy może i będą mogli udać się na sojowe latte spacerkiem, ale barista, który im je przyrządzi i sprzątaczka, która w tym czasie będzie im ogarniać syf w apartamentach będą się tłukli godzinami do roboty z trzema przesiadkami elektrycznych autobusów. Co więcej, sam ten pomysł był przecież reakcją na niemający większego związku z europejską urbanistyką problem miast amerykańskich, od blisko stu lat podzielonych na ściśle rozgraniczone strefy zamieszkania, biznesu, przemysłu i rozrywki, skutkujące koniecznością coraz dalszego przemieszczania w warunkach restrykcyjnego kodeksu drogowego. Tymczasem sytuacja na Starym Kontynencie, w tym także w jego wschodniej części była zupełnie inna. Co więcej, analogiczne koncepcje były już przecież realizowane i to właśnie wtedy, gdy Amerykanie zaczęli zamykać się na swoich przedmieściach. Europejskie miasta pełne są wzorcowych osiedli, wznoszonych już od lat 30-tych, a w Polsce zwłaszcza w 70-tych. W środku takich (często centrycznie zbudowanych) sektorów były sklepy wielobranżowe, punkty usługowe, osiedlowe domy kultury i centra aktywności, dalej szkoły, przedszkola, ośrodki zdrowia apteki, świątynie. Słowem wszystko, co uznawane za niezbędne, by lokalna społeczność nie musiała przemieszczać się do śródmieść. Dzielnice takie często projektowano jako tereny zamknięte dla samochodów, z dojazdami, parkingami i garażami na obrzeżach. Na Zachodzie jednak wraz z postępami finsjalizacji i deregulacji, czyli od lat 80-tych, a w Polsce po 1989 r. dopilnowano, by tereny te szczególnie zdegenerować, obrzydzić i poddać normalnej klockowej developerozie, którą dziś, o ironio, wykorzystuje się właśnie do stymulowania tęsknot za „miłą lokalnością i znajomą panią w osiedlowym sklepiku”. To po co było to niszczyć, gdy właśnie tak mieliśmy?!
 
Bo znowu – te już z powodzeniem istniejące „15-minotówki” zostały rozwalone bądź to jako „relikty komuny”, bądź niepotrzebne elementy nadopiekuńczości państwa. Sklepy nie wytrzymały konkurencji centrów handlowych, szkoły likwidowano w kolejnych reformach oświaty, miejsca domów kultury sprzedawano developerom pod apartamentowce. Przez ostatnie kilka dekad NISZCZONO takie prawdziwe miasta piętnastominutowe, które dziś prezentuje się jako wielkie odkrycie Świata-Bez-Wzrostu. Tylko, że te dzisiejsze mają jeszcze jedno drobne udoskonalenie: są ZAMKNIĘTE. Naprawdę zamknięte, z limitami wjazdu do poszczególnych stref i zdroworozsądkową wygodą zastąpioną system zakazów, jak to się modelowo przydarzyło choćby w angielskim Oxfordzie i co z czasem czeka zapewne nas wszystkich.
 
Miasta Elejów i usługi Morloków
 
Niestety bowiem, to już COVIDowe lockdowny przećwiczyły realność miast, ba! krajów całkowicie zamkniętych. Skoro nie protestowaliśmy wtedy - nie dziwmy się zatem, że test z lat 2020-22 zamienia się obecnie w system: permanentny stan wyjątkowy, na dobry początek w transporcie czy raczej jego braku, a także w mieszkalnictwie już wprost wyjętym z opowieści o Elojach i Morlokach.
 
No cóż, ale nie martwmy się na zapas. To na pewno będzie tylko 15-minutowe wypłaszczanie krzywej.
 
Konrad Rękas