Dlaczego najnowszy film o Bondzie, „Nie czas umierać” został uznany za najmniej realistyczny z całej serii? Bo pokazuje Brytyjczyka w zatankowanym do pełna samochodzie…

To tylko jeden z całego mnóstwa kawałów, którymi nieodmiennie zdystansowani mieszkańcy Wysp potrafią podsumować dowolny problem. W tym przypadku - problem jak najbardziej rzeczywisty, niełatwy do wytłumaczenia li tylko histerią nabywców czy spiskiem dostawców paliw. Wielka Brytania stała się przejściowo nie tyle rynkiem niedoborów towarowych – co bardzo wyposzczonym rynkiem pracy.

 

Kolejną anegdotyczną ilustracją obecnego zjawiska jest mem, na którym Elżbieta II odpowiada dzwoniącemu do niej Borisowi Johnsonowi „Tak, podczas wojny byłam kierowcą ciężarówki, a dlaczego pytasz?”. Już latem branża transportowa ostrzegała, że odczuwa niedobór co najmniej 25 tysięcy wykwalifikowanych kierowców (w polskiej terminologii – tirów, w angielskiej HGV). To właśnie wtedy dały się zauważyć miejscami mocno dolegliwe braki zaopatrzenia w sklepach – nie względu na brak towarów jednak, ale pracowników, którzy mogliby je dowieźć. Obecnie liczby te poszybowały, mówi się już o niedoborach rzędu 90 tys. pracowników, a na konferencji opozycyjnej Partii Pracy jej lider Keir Starmer rzucił już nawet liczbę 100 tysięcy brakujących kierowców. Ilu by ich jednak nie było – faktem jest, że na stacjach paliw, zwłaszcza tych tańszych, przy hipermarketach ustawiając się nieznane tu od kryzysy paliwowego lat 70-tych kolejki, zaś na stacjach sieciowych straszą napisy: „Benzyny brak”. Gdy się widzi się takie obrazki na stacjach dawnej dumy Brytanii, BP i to w m.in. w Aberdeen – mieście będącym stolicą wydobycia ropy na Morzu Północnym – wrażenie dysonansu jest jeszcze potężniejsze.

 

Pokonany ślad węglowy!

 

Dla osoby wychowanej jak ja w realnym socjalizmie – widoki takie przywodzą co najwyżej wspomnienie dzieciństwa, to znaczy idące w kilometry kolejki fiacików i syrenek, czekających godzinami na dostawę benzyny. I podobnie jak teraz, tak na początku lat 80-tych zwracały uwagę pojedyncze diesle (oczywiście zachodnie, w tym zwłaszcza dumne Golfy) mijające pogodnie zasępionych benzyniarzy i podjeżdżające bez przeszkód pod oznakowany czarnym ON dystrybutor, z którego lano skolko ugodno. Jako zaprzysięgły użytkownik aut z silnikiem wysokoprężnym odczuwałem teraz przez chwilę tę samą satysfakcję, że mój samochód skazany na nieuchronną zagładę w perspektywie najbliższej dekady – jeszcze raz może okazać swą przewagę nad uziemionymi benzynowymi konkurentami. Ale czyż w obecnej sytuacji nie brzmi podejrzanie prawdziwie kolejny kawał, że oto UK wysunęło się na czoło walki ze śladem węglowym, bo obiecało wyeliminować silniki spalinowe do 2030 r., a tymczasem większość z nich nie jeździ już od zeszłej środy?

 

Podejrzliwi podnoszą bowiem zastanawiającą koincydencję: oto po kilkunastu miesiącach lockdownów i ograniczeń podróży, gdy zwłaszcza w najostrzejszych miesiącach brytyjskie drogi były niemal zupełnie puste – w okresie wakacyjnym mieszkańcy Wysp, skutecznie zniechęceni do wczasów zagranicznych zaczęli niemal masowo oddawać się turystyce krajowej, oczywiście w ulubionej formie, czyli camperami. I motoryzacja ruszyła ze wzmożoną siłą, a przecież COVID był (jest…) taki klimatyczny i już udowodnił, że można i należy siedzieć w domach, zamiast się szwendać, ze szkodą dla zdrowia i planety! Rach-ciach więc, zanim jeszcze ograniczenia powrócą – dano po hamulcach z innej strony. 

 

UK – praca jest, ale chętni zagranicą

 

Jak było, tak było – faktem jednak pozostaje, że faktycznie to COVID miał znaczący wpływ na obecne zaburzenia. A dokładniej – mix COVIDa i BREXITu, przy czym w zupełnie inny sposób niż próbują teraz wszystkim wmówić przeciwnicy tego drugiego. Tzn. nieprawdą jest przecież, że BREXIT zamknął brytyjskie granice dla europejskich towarów i stąd niedobory. Dokładnie przeciwnie – już na początku tego roku to Unia, zwłaszcza Francja zamknęła granice dla towarów z UK, które teoretycznie zobowiązana była wpuścić. Proceder ten dotknął zwłaszcza ryby i owoce morza ze Szkocji, a pretekstem był, a jakże, COVID i traktowanie nowego/starego typu dokumentów celnowjazdowych ze skrupulatnością wykraczającą ponad strajk włoski. Jak pamiętamy, w efekcie rząd Johnsona ugiął się (a może raczej zgodził się na to, co od początku w fikcji BREXITu było wiadome) – i zachował uprzywilejowanie europejskiego importu żywnościowego na rynku brytyjskim (jak i np. europejskich rybaków na brytyjskich, tzn. znów głównie szkockich łowiskach). Nie, hiszpańskich czeresienek zabraknąć więc nie mogło – jeszcze przed kierowcami zabrakło natomiast chętnych do harowania w Tesco, Asdzie i innych marketach przy wyładunku i wykładaniu towarów. 

 

Od 1. stycznia 2021 r. zaczęto bowiem spełniać w końcu drugą (po ochronie własnego rynku, jak opisano wyżej złamanej kilkanaście tygodni później) obietnicę, bez złożenia której BREXITu by zapewne nie przegłosowano – zamknięto UK dla gastarbajterów. Nikt, kto nie uzyskał, a przynajmniej nie złożył w porę (tj. przed 30 czerwca 2021 r.) wniosku o nadanie statusu osiedleńczego lub przedosiedleńczego w Wielkiej Brytanii - nie może obecnie zostać zatrudniony. Zamknięta lista poszukiwanych specjalistów, rygorystycznie wymagane wizy pracownicze i praktyczne utrudnienia dla pracodawców zainteresowanych sprowadzaniem personelu spoza Wysp – w kilka miesięcy sparaliżowały zwłaszcza sam dół handlu i usług. Najpierw bowiem skończyli się chętni do pracy za płacę minimalną w handlu (zwłaszcza wielkopowierzchnowym), sprzątania, realizacji dostaw. Od tego wszak zaczynali najczęściej nowoprzybyli – a tych brak. Z kolei brytyjski system zasiłkowy, który jeszcze kilka lat temu zostawiał pole do dorabiania sobie na niewielkich kontraktach – został zreformowany tak, by pobierającym zasiłki nie opłacało się dodatkowo pracować, a więc by musieli wybrać. Pozostając tylko na Universal Credit mieli dodatkowo zwolnić miejsca pracy dla wchodzących na rynek, dorabiających sobie uczniów i studentów itp. – albo odciążyć system opieki społecznej. Jak łatwo zagadnąć – większość zainteresowanych wybrało dalsze życie na zasiłkach, a zwolnione miejsca sprzedawców, magazynierów, sprzątaczy… pozostały puste. A ci, którzy jeszcze pracowali – raz po raz a to korzystali z COVIDpostojowego, gdy jeszcze było wypłacane, a to lądowali na kwarantannie, gdy pracując bez przerwy raz po raz ocierali się o kogoś z pozytywnym wynikiem testu. I tak COVID i BREXIT sparaliżowały gospodarczą codzienność Brytanii, czyniąc życie w niej nieco bardziej uciążliwym, nie naruszając jednak w najmniejszym nawet stopniu samozadowolenia i zysków elit.

 

Przetrzymać Brexiterów i wypromować elektryki?

 

I znowu bowiem zwraca uwagę pozorna niefrasobliwość, z jaką i rządzący, i sfery finansowe podchodzą do faktu, że gospodarka, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni – od kilkunastu miesięcy w praktyce nie funkcjonuje. Więcej, wszystko, nawet dość oczywiste wpadki i zaburzenia -wydają się stanowić tylko realizację wcześniej powziętych zamierzeń, których motywacji i celów wciąż jeszcze nie sposób się domyślać. Czyżbyśmy więc – zdaniem jednych – faktycznie mieli do czynienia z kontynuowaniem największej w dziejach akcji promującej bierność i unieruchomienie jeśli nie ludzkości, to w każdym razie społeczeństwa dużego europejskiego państwa? Wszak relacjom z kolejek na stacjach paliw – towarzyszą podprogowe historyjki o szczęśliwcach, którzy w porę nabyli (z rządową pomocą) auta elektryczne i teraz śmigają swoimi prodiżami nawet całe 200 mil bez ładowania! A może rację mają ci, którzy podnoszą, że czas już najwyższy zwinąć niepotrzebny już antyimigracyjny sztandar BREXITu i po jeszcze kilku tygodniach tresowania mieszkańców – znów otworzyć granicę? Przecież jeszcze parę tygodni bez paliwa, z bez wody w hipermarketach i z brudnymi kiblami – i najbardziej zagorzali wrogowie imigracji rzucą się przez Kanał niczym pod Dunkierkę, przywozić na Wyspy chętnych do pracy.

 

Niezależnie jednak od tego czy i która z tych wersji jest prawdziwa (być może wszystkie?) – jedno jest pewne: Brytanią znowu ktoś sobie nieźle pogrywa.

 

Konrad Rękas

Sputnik Polska