Gdybyśmy chcieli ulec typowo polskiemu przekonaniu, że cały świat zapatrzony jest tylko w to, co dzieje się nad Wisłą – moglibyśmy uznać, że także amerykańskie wybory śródterminowe odbyły się według niedawnego polskiego wzorca samorządowego.

 

W USA, niczym w Polsce – przecież wszyscy wygrali! Jednak tak jak i w naszych sejmikach – tak i w Kongresie USA nie jest to prawda.

 

Nieszczęśliwie zakochani w Ameryce

 

Polacy znani są ze swego tyleż entuzjastycznego, co płytkiego zaangażowania w amerykańską politykę. To znaczy od kilku już pokoleń nasi rodacy mają skonkretyzowane pojęcie kogo w Waszyngtonie lubią (głównie tych „twardych dla Ruskich i czerwonych”), a komu zdecydowanie nie ufają (oczywiście, „nie dość twardych dla Ruskich i czerwonych”). Co ciekawe – nie ma to też żadnego z związku z realnymi interesami Polski i Polaków, ani ze stosunkiem do nich ze strony amerykańskich prezydentów, kongresmenów i polityków głównych partii. Przeciwnie, pewną prawidłowością jest i było,  że im konkretniej któryś „przywódca wolnego świata” działał ze szkodą dla polskiej racji stanu (a to wprost wdrażając sankcje przeciw Polsce, a to sponsorując dalsze zniszczenia ekonomiczne w naszym kraju, a to wreszcie wciągając nas w bezpośrednią orbitę wpływów USA) – tym więcej miał polskich fanów.  Wystarczyło, że z raz wydukał coś, jak bardzo podziwia Polskę i God Bless – a już niemal wszyscy uznawali, że przecież „łobuz kocha najbardziej!” i nic już nie mogło zakłócić żaru naszych uczuć.

 

Zwłaszcza, że drugim kryterium polskiego poparcia – jest najczęściej „bo ONI go nie lubią!... bo tamci mają miny!” itp.  Donald Trump  idealnie pasuje do obu – pozuje na twardziela, parodiuje szczególnie ukochanego nad Wisłą  Reagana, powiedział, że nas kocha i jeszcze ma zestaw krytyków, których przyzwoity wyborca III RP-owskiej centroprawicy w życiu by na bigos nie zaprosił! Kiedy więc aż tak fajny prezydent Ameryki mówi, że wybory wygrał – to musi mieć rację, koniec, kropka! Zwłaszcza, że media pro-rządowe w Polsce jeśli w ogóle zajmują się sprawami zagranicznymi (a nie opiewaniem nieustających sukcesów władzy) – to wyłącznie by wywodzić, jak to tak naprawdę to PiS wygrało wybory w Austrii, we Włoszech, a teraz właśnie w Stanach.

 

Jeśliby jednak nawet zauważyć, że większość w Senacie wygrała Partia Republikańska – a nie Prawo i Sprawiedliwość – to i tak nie da nam to pełnego obrazu bieżącej sytuacji w USA.

 

Pyrrusowe zwycięstwo w Senacie

 

Po pierwsze, co trzeba podkreślić - specyfika Midterms Elections nie daje obu wielkim równym partiom szansom jednakowych punktów startu. Demokraci walczyli o utrzymanie 23 miejsc w izbie wyższej – a Republikanie tylko 8 (pro-demokratyczni niezależni – dwóch). W dotychczasowej historii wyborów był to najniekorzystniejszy układ dla jednego ugrupowania. W tej sytuacji odbicie tylko trzech mandatów senatorskich (przy utracie jednego – a nie wszystkie procedury liczenia głosów zostały zakończone podczas pisania tego artykułu) przez Republikanów trudno uznać za sukces znaczący – zwłaszcza, że liczono na zdobycie przewagi co najmniej 10 miejsc w Senacie. W istocie więc prezydent może być pewny jedynie tie-breaking vote wiceprezydenta  Mike’a Pence’a  – i to przy podkreśleniu, że  nawet utrzymana większość republikańska nie oznacza wcale większości prezydenckiej. Umówmy się bowiem – jeśli Utah wybrało na senatora  Mitta Romneya, to oznacza tylko, że Trumpowi przybył tylko kolejny potencjalny krytyk w Kongresie, na razie tylko upozowany na „szorstką przyjaźń”, a w istocie czekający jedynie na kolejne potknięcia Białego Domu i gotów do ich wypunktowania w interesie establishmentu Grand Old Party). Mając takich… „przyjaciół” Trump powinien więc być raczej,par excellence zadowolony, że miejsce w Senacie obronił jego zdecydowany, ale jawny krytyk i niedoszły konkurent –  Bernie Sanders. Wybrany ponownie senatorem z Vermont weteran amerykańskiej socjaldemokracji, tym razem startując formalnie poza Partią Demokratyczną (co też zostało łatwo odczytane jako kolejne odżegnanie się od postawy elit partyjnych) zdobył aż 67,4 proc. głosów, w dodatku nie ograniczając się do krytyki trumpowej polityki ubezpieczeń zdrowotnych czy imigracyjnej (jak reszta Demokratów, a nawet część Republikanów), ale przeprowadzając bodaj jedyną w obrębie amerykańskiego głównego nurtu całościową odmienną wizję polityki wewnętrznej i zwłaszcza zagranicznej USA.

 

Od zeznań podatkowych do impeachmentu?

 

Oczywiście też jednak głos Demokratów będzie dobiegać przede wszystkim z Izby Reprezentantów – i to jest dla administracji prezydenckiej realny problem, choć i okazja, by mieć na kogo zwalać odpowiedzialność za niepowodzenia i odstąpienie od programu wyborczego Trumpa. Przewaga 30 miejsc daje opozycji silną legitymację i znakomitą platformę dla utrudniania życia Białemu Domowi – na przykład przez powrót do kwestii zeznań podatkowych Trumpa, które stają się czymś na kształt cygara  Clintona  i metryki  Obamy – legendami do młotkowania prezydenta. Ponadto zaś – po pierwsze, gdyby elity obu partii faktycznie miały dość tego rudego awanturnika, to jest już gdzie zacząć dyskusję o impeachmentu. A po drugie – kongresmeni demokratyczni są w tej komfortowej sytuacji, że wobec słabej bo słabej, ale jednak większości republikańskiej w Senacie i wrogiego prezydenta nikt ich jakoś szczególnie z obietnic wyborczych rozliczać nie będzie, podczas gdy oni mogą skutecznie sabotować przynajmniej niektóre pomysły Trumpa (np. podatkowe).

 

Co naprawdę zyskał wyborca Trumpa?

 

W dodatku w szeregach Demokratów coraz śmielej do głosu dochodzi lewe skrzydło, krytykujące prezydenta nie tylko/nie z tyle pozycji liberalnych w rozumieniu europejskim, ale amerykańskim, a więc bliższym socjaldemokracji. A właśnie bój o głosy ludzi pracy, którzy ostatnio zaufali „człowiekowi spoza układów” – czyli będącemu kwintesencją amerykańskiego establishmentu Trumpowi – może rozstrzygnąć wybory w 2020 r. Demokraci mogą czuć się bezpiecznie – mają młodzież, tradycyjnie mniejszości, no i coraz bardziej nakręcone do polityki kobiety. Jeśli więc jeszcze wrócą do pozycji sprzed lat kilkudziesięciu i przekonają wyborców, że są znów Demokratami Wielkiego Społeczeństwa, a nie tylko wielkiego biznesu – wejdą na pole ukradzione przez Trumpa i jego pseudo-antyelitarny populizm. A dla dwojga nie ma tam miejsca.

 

Już obecny sukces Demokratów wynika w dużej mierze ze zmiany ich dominującej narracji i skupieniu na krytyce polityki zdrowotnej i podatkowej prezydenta, a nie - jak robiły to dotąd elity partyjne – tylko kwestii imigranckiej i wrażenia robionego przez Trumpa na świecie. Z drugiej jednak strony tam, gdzie zwłaszcza w Stanach przygranicznych Demokraci próbowali przejąć część frazeologii imigrancko-sceptycznej – nie zostało to kupione przez elektorat. Podtrzymuje to więc stanowisko domagających się „odskoczenia od Republikanów” i przynajmniej taktycznego wyraźniejszego wyartykułowania odmiennej platformy programowej, mocniej skupionej na sprawach socjalnych, redystrybucji, powszechności ubezpieczeń zdrowotnych, kontroli korporacji i równiejszego rozłożenia korzyści z obecnej oficjalnie pro-produkcyjnej polityki Waszyngtonu.  Słabością Trumpa pozostaje bowiem, że nieustannie powołując się na poprawiające się wskaźniki makroekonomiczne, zmniejszenie deficytu i ożywienie produkcji – nie potrafi wskazać jakie korzyści odnosi z nich nie wielki kapitał, ale jego przeciętny wyborca.  W istocie bowiem rywalizacja między sektorem bankowym, a przemysłowym nieszczególnie interesuje Amerykanów – skoro przypływ uparcie nie chce unosić ich małych łódek.

 

Teraz winne Chiny!

 

Choć wybory w USA rozstrzygają kwestie wewnętrzne, zwłaszcza socjal-ekonomiczne, a nie międzynarodowe – to przecież nie byłby to ulubiony show Ameryki bez opowiadania o „zagranicznych wpływach”. I tu mieliśmy do czynienia z interesującą zmianą. Otóż jeśli jeszcze mniej więcej do połowy roku wydawało się oczywiste, że znowu to Rosja zostanie rytualnie oskarżona o hackowanie, inwigilowanie i w ogóle wygrywanie dla kogoś listopadowych wyborów – o tyle od wakacji akcenty uległy zmianie i na wroga numer 1 awansowały Chiny. Może to sugerować, że objawiane ostatnio przez Trumpa (przy wszystkich jego slalomach) dążenie do pewnej odwilży w relacjach amerykańsko-rosyjskich (z ostrzem potencjalnie anty-chińskim) – mogłoby okazać się trwałe i celowe. Wprawdzie wobec samych wyników, a zwłaszcza ogłoszenia się przez Trumpa zwycięzcą wyborów – ciężko byłoby ustalić o co właściwie miałoby rzekomym „chińskim hakerom” chodzić, jednak przecież nie o to chodzi! Ważne, że polityka taka jak amerykańska musi mieć wyraźnego, czytelnego wroga, łatwego do pokazania społeczeństwu w celu jego mobilizacji, a w każdym razie uzyskania rozgrzeszenia dla kolejnych wojen i biznesów. I w tym sensie faktycznie, wybory jako element kampanii antychińskiej – mogą, ale tylko mogą stać się potencjalnym sukcesem Trumpa i jego zaplecza. Tyle tylko, że  realna konfrontacja z Chinami bez normalizacji relacji z Rosją nie jest opcją możliwą, a przede wszystkim bezpieczną dla USA  i nawet taki ryzykant i efekciarz jak obecny prezydent musi to rozumieć. Również i pod tym względem czas beztroskiego brykania Trumpa może dobiegać końca.

 

Jak na „zwycięzcę wyborów” – prezydent USA ma więc wystarczająco dużo powodów do zastanowienia (o ile mu się takie przydarza). Tym razem Trump nie został bowiem powstrzymany przez szachujące go i szantażujące elity partyjne – ale przez społeczeństwo amerykańskie. A co to za populista bez poparcia wyborców?

 

Konrad Rękas

https://pl.sputniknews.com/