W Lublinie mamy kolejny przykład do czego prowadzi opanowanie urzędów miast przez antymotoryzacyjnych świrów, sprzymierzonych ze złodziejami zarabiającymi na niepotrzebnych i szkodliwych przeróbkach ulic i placów.

 

 

 

Nie będzie niczego!

 

Oto przedłużając zupełnie już niepotrzebny (wobec rewitalizacji Starego Miasta) lubelski deptak o odcinek Krakowskiego Przedmieścia przy centralnym w Lublinie placu Litewskim – puszczono cały śródmiejski ruch samochodowy przez wąskie i niedostosowane uliczki sąsiednie (Kołłątaja – Hempla), z uprzednio już spapranym podwójnym skrzyżowaniem (Hempla-Narutowicza-Okopowa-Mościckiego) i ulicę Narutowicza, niegdyś stanowiącą drugą obok Krakowskiego oś komunikacyjną Śródmieścia – a już przed laty zakorkowaną służącym niczemu zwężeniem.

 

Jak dotąd czytające tę opowieść antymotoryzacyjne świry kiwają jednak głowami – no bo przecież wszystko idzie planowo, tak powinno być – utrudnienia w ruchu, korki w wąskich uliczkach, brak możliwości dojechania do centrum – to nie wypadki przy pracy, tak ma być, żeby kierowców zniechęcić do używania samochodów. Czyli so far – so good?

 

No właśnie niezupełnie. Wrogowie samochodów z zapałem bowiem tłumaczą, że są one niepotrzebne, złe i szkodliwe, bo przecież równie dobrze można dojechać wszędzie, a zwłaszcza do centrum miasta – autobusem. Tak?

 

No właśnie nie. Większość autobusów jadących przez centrum zatrzymywała się właśnie na zablokowanym obecnie pl. Litewskim. Przedłużając deptak jakoś przeoczono, że autobusy… też są samochodami i przecież nie polecą. A alternatywnych przystanków – nie wyznaczono, bo i nie bardzo jest gdzie. Tymczasem przy placu były nawet zatoki przystankowe, dzięki którym autobusy nie tamowały ruchu, ułatwiając jego płynność. Na sąsiednich ulicach – takiej możliwości po prostu nie ma.

 

Świrom i złodziejom pól roku zajęło zorientowanie się, że coś jest nie tak i ludzie wysadzeni z samochodów – mają po paręset metrów od każdego z pozostałych przystanków. Pojawił się więc pomysł zlokalizowania nowego w niezamkniętej jeszcze części Krakowskiego. Tyle, że na to nie pozwalają wyśrubowane przepisy „bezpieczeństwa w ruchu drogowym” narzucone przez kolejnych szurów, którzy dorwali się do legislacji. A co gorsza – nawet jeśli przystanek przed placem Litewskim powstanie – to niemal na pewno bez zatoki, czyli korkując pas jezdni, a dodatku likwidując na chodniku miejsca parkingowe. To zaś udowodni kolejne kłamstwo i nielogiczność antysamochodziarzy przekonujących, że nie mają nic przeciwko autom, byleby parkowały w rozsądnej odległości od zamkniętego centrum. A jak jest w rzeczywistości?  Ani ulic, ani parkingów, ani nawet autobusów!

 

Dlatego tak ważnym jest, by bić w zęby każdego, kto zaczyna coś mówić o „zrównoważonym transporcie miejskim”, „strefach pieszych”, „park and ride” i tym podobnych bzdurach, dzięki którym  jedni leczą własne stany lękowe, a drudzy marnują i kradną publiczne pieniądze.

 

Nb ci sami reformatorzy nie szanują nawet… pieszych, kreśląc swoje wizje równie ochoczo likwidując np. przejścia dla pieszych, bo im się znowu z jakimś 110 prawem kogoś tam nie komponują – a piesi mają łazić tam, gdzie im się każe, a nie gdzie im wygodniej! Nieprzypadkowo też ta sama banda maluje w jakichś absurdalnych miejscach imitacje ścieżek rowerowych, chociaż żadnego cyklisty tam świat nie widział i nie zobaczy – znowu jednak, nieważne, czy coś jest potrzebne, tylko czy jednym pasuje do teorii, a drugim pozwala zarobić. Bo jedni i drudzy w istocie  nikogo nie lubią, nie szanują, nie potrzebują i nie reprezentują – ani kierowców, ani rowerzystów, ani nawet pieszych.  Chcą napawać się możliwością rządzenia: nakazów, zakazów, samym wyciąganiem kasy – bo bądźmy szczerzy: przecież  szury i złodzieje chcą zrobić dobrze tylko sobie.

 

Zostawcie ludzi w spokoju

 

Jasne, że jednym i drugim dają się podpuszczać normalni ludzie. Nagada się im o bezpieczeństwie, ekologii, nowoczesnych trendach – i przytakną, bo przecież takie sprawy interesują nas tak naprawdę dopiero, kiedy okazuje się, że nie mamy jak gdzieś dojść, dojechać, zaparkować i w ogóle nic nam nie wolno. Wtedy jojczymy i narzekamy, a gonić szury i złodziei należy już wcześniej, zanim swoje plany zrealizują.

 

Jest to także, a właściwie przede wszystkim  kwestia tego, co uznajemy są ważne.  Można sobie wyobrazić szereg spraw, dla których zapewne można by nieco utrudniać ludziom życie. I są takie, w których trzeba i należy wręcz ułatwiać, bo naprawdę  w tym wszystkim wokół nas chodzi głównie o to, żeby jakoś bezboleśnie przeżyć nasz czas nie szkodząc i innym, i sobie samemu  – i w tym punkcie należy zgodzić się z tymi „liberałami”, ale i „konserwatystami”, po prostu ludźmi myślącymi - którzy namawiają, żeby  ludziom nie zawracać głowy bardziej, niż to jest niezbędne.

 

W tym właśnie kontekście cel "utrudnić, a docelowo ograniczyć lub wręcz uniemożliwić ludziom jeżdżenie samochodami" - uznać należy za po prostu idiotyczny, niezależnie od tego, czy jakieś jego uzasadnienia cząstkowe zbliżają się bardziej lub mniej do realności. A skoro cel jest głupi - to i metody jego osiągnięcia bywają co najwyżej mniej lub bardziej uciążliwe i... głupie.

 

Między „anarchistą” a „faszystą”

 

Czy więc z drugiej strony to skrajni indywidualiści („anarchiści”? „libertarianie”?) mają rację uznając, że najwyższym i jedynym dobrem i kwantyfikatorem winien być interes i wygoda danej jednostki, nie oglądającej się zupełnie na innych? Znowu, sięgnijmy do przykładu motoryzacyjnego, również lubelskiego.

 

W latach 70-tych dumą miasta i obiektem pożądania jego mieszkańców były nowe osiedla mieszkaniowe zbudowane przez Lubelską Spółdzielnię Mieszkaniową (od której nazwy cała ta część miasta zaczęła być umownie określana jako LSM). Choć niby były „tylko gierkowskimi blokowiskami” – tereny te wyróżniały się całościową, przemyślaną i zamkniętą koncepcją urbanistyczną, obejmującą obszerne tereny zielone oraz ograniczenie, a na najmłodszym os. im Bolesława Prusa nawet całkowite niemal wyłączenie ruchu samochodowego w obrębie osiedla. Cały jego prostokąt był niemal pozbawiony ulic wewnętrznych, wszystkie parkingi zostały zlokalizowane na obrzeżach, przy trasach przelotowych. Był to więc teren wręcz z marzeń dzisiejszych antysamochodziarzy, na którym beztrosko bawiły się wypuszczane na place zabaw bez obaw dzieci. Łatwo się domyśleć - jak sytuacja wygląda dzisiaj.

 

LSM zestarzał się, z jednocześnie stał się rejonem tańszych mieszkań dla wynajem dla studentów lubelskich uczelni. I starzy, i nowi mieszkańcy mniej potrzebują zieleni i bezpiecznych trawników, a bardziej klną na brak możliwości dojechania z zakupami pod klatkę i zostawienia auta w bezpiecznym miejscu. Właśnie nieszczęsne osiedle Prusa, jego alejki, chodniki, określane dziś eufemistycznie jako „ciągi pieszo-jezdne” – wyglądają jak jeden wielki parking, chaotyczny, przypadkowy, absurdalny i paskudny. Aż dobrze, że dzieci dziś nie wychodzą na dwór, bo mogłyby robić co najwyżej za progi zwalniające.

 

Mamy więc do czynienia z sytuacją ewidentnie kryzysową, w dodatku z różnych względów wyraźnie przerastającą decydentów – w tym przypadku spółdzielczych (w głębszym wymiarze jednak również miejskich, choć oficjalnie Urząd Miasta Lublin umywa ręce od problemu).

 

Co w takiej sytuacji powiedziałby skrajny indywidualista? Zapewne: „a ch…!, dobrze jest, jak jest – stoją, gdzie im pasi i ch… komu do tego!”.  Z kolei „faszysto-socjalista”, czyli typowy urzędnik miejski, tudzież szur antysamochodziarz poderwałby się wrzeszcząc i plując: „Zakazać! Zabronić! Surowo karać! Rozciągnąć łańcuchy i kolczatki! Użyć min!”. A co powiedziałby człowiek rozsądny, wiedzący co oznacza zapomniane, wyświechtane, a wbrew pozorom użyteczne na wielu płaszczyznach słowo SOLIDARYZM?  Stwierdziłby: wybudujmy parkingi. I wziąłby się do roboty

 

I oby to rozsądek wygrywał z nie tylko drogowymi absurdami – i nie tylko w Lublinie…

 

Konrad Rękas