„Za PiS-u też wyjeżdżają!” – już zdążyła ogłosić zadowolona opozycja na podstawie danych GUS.

Dla właściwej oceny obecnych migracji należałoby się jednak wstrzymać do poznania wyników brutto na koniec 2017, pokazujących czy na niewidzialnych granicach Polski nie należałoby ustawić drzwi obrotowych, żeby wyjeżdżający nie przepychali się z wracającymi.

 

Trudno w to może uwierzyć rodakom w Kraju - ale Polacy chcą wracać. Statystyki mówią wprawdzie co innego, jednak po pierwsze musimy pamiętać, że ostatnie znane pokazują wynik na koniec roku 2016 – a znacznie ciekawsze będzie rozpoznanie obecnego trendu, możliwego do oszacowania dopiero po I kwartale 2018. Po drugie zaś – kluczowe jest, że  Polak wprawdzie wierzy w swój indywidualizm, ale w istocie jest stworzeniem stadnym, ulegającym modom, falom i przede wszystkim temu, co głoszą najwyższe instancje: szwagier Niutek, pani ze sklepu („polskiego”!) i polskie fora internetowe.

 

Narzekający optymiści

 

Te zaś już kilka miesięcy temu orzekły: „Poprawiło się, wracamy!”. Zmiana nastawienia Polaków w UK do kwestii repatriacji była nagła, radykalna, o 180 stopni i dowiodła po raz kolejny ponad wszelką wątpliwość, że tak jak nie mamy sobie równych w narzekaniu – tak i  z natury jesteśmy… optymistami.  Polacy chcą wierzyć, sami łatwo przekonują się nawzajem, że najgorsze już za nami i wreszcie może być tylko lepiej. A ponieważ również charakterystyczną cechą naszego narodu jest, że nie lubimy słuchać argumentów i faktów przeczącym naszym wyobrażeniom – dyskusje między zwolennikami powrotów i sceptykami przebiegają nieraz nie mniej gwałtownie, niż krajowe spory międzypartyjne.

 

Polacy chcą wracać „bo w Kraju się zmieniło!” – to najważniejszy argument. Uzasadnienie tego poglądu brzmi zaś jak zbiór cytatów z TVP INFO, chociaż piszą je i wygłaszają osoby nie mające przeważnie dostępu do krajowej telewizji. Właśnie z perspektywy brytyjskiej, a nawet szkockiej (kraju nieledwie socjaldemokratycznego) widać jak wielkim sukcesem propagandowym okazało się 500+. Choć Zjednoczone Królestwo opiera się o daleko posuniętą redystrybucję dochodów – jeden, jedyny zasiłek w Polsce okazuje się być większą zachętą niż wszystkie te Working i Child Taxy, Child Benefity i Universal Credity razem wzięte! I dzieje się tak chociaż, a może właśnie dlatego, że Polacy na Wyspach wcale się po zasiłki nie spieszą, są im niechętni czy to z dotychczasowego strachu przed „wyrzuceniem”, czy nawet z powodów ideologicznych („bo zasiłki to komuna!”). Kojarząc z grubsza i z pewnym opóźnieniem co się dzieje nad Wisłą – Polacy w UK nie wiedzą jeszcze o dochodowych ograniczeniach w uzyskaniu 500+, które właśnie wchodzą w życie znacznie zmniejszając dostępność i atrakcyjność samego zasiłku. Nie, tego re-emigranci jeszcze nie wiedzą, natomiast z reguły stanowiąc rodziny co najmniej 2+2 czują wreszcie, że uzyskają pewne zabezpieczenie po powrocie. Oczywiście, mylą się – nie biorąc zupełnie pod uwagę innych czynników powodujących, że powrót do Polski w obecnej sytuacji jest dla większości społeczno-finansowym samobójstwem[i].

 

Faktycznie, wracać chcą przede wszystkim ci, którzy mają w kraju mieszkania – zbudowane kosztem wyrzeczeń za zarabiane tu pieniądze lub świeżo odziedziczone. To pozwala wracającym ignorować najważniejszą bodaj różnicę między sytuacją w UK i w Polsce – a mianowicie  całkowity brak nad Wisłą jakiejkolwiek polityki mieszkaniowej, drożyznę mieszkań na rynku wtórnym i wciąż zbyt niską dostępność kredytów hipotecznych.  Polak jednak bywa uparty – dlatego gotów jest nawet sprzedać swoje brytyjskie mieszkanie czy to wykupione niegdyś od lokalnych samorządów, czy kupione dzięki któremuś z licznych programów rządowych, czy wreszcie na które ciężką pracą zarobił. A wszystko w warunkach największej od lat bessy na rynku nieruchomości! Od co najmniej 7 lat mieszkania i domy na Wyspach nie były tak tanie!  Tylko idiota teraz by sprzedawał, zwłaszcza, że kupowano przecież w okresie niewspółmiernej wręcz górki cenowej. A jednak…

 

Naszą ojczyzną zrazik…

 

Co jeszcze przekonuje Polaków? Cóż, w sumie to samo, co niektórych z nas w kraju. Że chodniki są równe. Że nowe drogi. Że się błyszczy i świeci, kiedy jadą z lotniska odwiedzić rodziców i dziadków. A nawet – to zwłaszcza u dawniej przybyłych – że „panie w urzędach wreszcie są miłe!”. – Tęsknię za polską kuchnią… - napisał ktoś na jednym z naszych forów, a przecież ogromna część Polaków nie wyobraża sobie zakupów gdzie indziej, niż w „polskim sklepie” (przeważnie należącym do… Hindusów), w którym kupują wszystko – od cukierków, przez parówki po proszki do prania (nb. ten sam smakosz zapytany czego mu brak w lokalnym, szkockim zaopatrzeniu po namyśle stwierdził, że… zrazików wołowych, czym na moment zatkał rozmówców. Dla nieznających realiów – wołowina i jagnięcina to w tym rejonie Europy mięsa zdecydowanie popularniejsze, a niekiedy wręcz tańsze i łatwiej dostępne od wieprzowiny…). Polacy piszą też, że brak im „polskich piąteczków-piątuni”, grillików, posiadówek, a wszystko to twierdzą z całą powagą, choć nad polskimi dzielnicami unosi się co weekend jednolity zapach przypalanej karkówki, a znajome brzęki szkła mieszają się z chóralnie wykonywanymi pieśniami disco polo. Nie chodzi jednak o to, by wyśmiewać nieporadne tłumaczenia brytyjskich Polaków. W istocie chodzi im m.in. o inny rytm życia, który zapamiętali sprzed wyjazdu. Nasi na Wyspach bardzo ciężko pracują.  Czy w kraju byli wykluczonymi, bez stałych zajęć, czy złotymi rączkami, które wszędzie znajdą zatrudnienie – tu muszą tyrać. To prawda, że mają z tego więcej, niż kiedykolwiek udałoby im się uzyskać w Polsce, ale przecież każdy chce w którymś momencie zwolnić tempa, zwyczajnie odpocząć i odstresować się trwalej, niż tylko parę godzin bani i melanżu. Odprężenie kojarzymy zaś z krajem dzieciństwa, choćby ono samo też było najcięższe.

 

Chociaż tak łatwo sami przyznajemy się do hasła „tam serce twoje, gdzie skarb twój”, co przerabiamy sobie na „tam dobrze, gdzie pełen żołądek” – kiedy już go napełnimy i uzyskamy pewien stopień stabilizacji materialnej wraz z idącym za nią spokojem – zaczynamy odczuwać potrzeby, które z braku lepszego słowa nazwijmy… wyższymi. Tak, wiem jak strasznie pompatycznie to brzmi, sami zainteresowani pewnie by drwiąco zarechotali, a czytający wzruszą ramionami – ale nasi tam tęsknią. Naprawdę, szczerze i głęboko, choć nienazwanie. Im głośniej dotąd mówili, że nigdy, że za żadne skarby nikt ich nie namówi, by wracać w tę biedę i beznadzieję – tym bardziej teraz chcieliby dać się przekonać, że może jednak…  Te „zraziki wołowe”, te „piątunia” – to tylko inne nazwy ojczyzny.

 

Nie jest lepiej

 

Oczywiście, nasi rodacy się mylą. W 2017 r. w Polsce nie jest lepiej.  Jasne, po ich wyjeździe sytuacja na rynku pracy zmieniła się o tyle, że pojawił się nawet pewien niedobór rąk do pracy – tak specjalistów, fachowców, jak i niewykwalifikowanych. Nie zmieniła się jednak polityka płacowa, tzn. nadal godzina pracy w Polsce w zależności od branży daje nawet pięciokrotnie mniejszą siłę nabywczą niż taka sama przepracowana w UK.  I to w zasadzie zamyka temat. I zainteresowani powrotem przecież to nawet wiedzą, nazywając wakacyjne i rodzinne przyjazdy do Polski „najdroższymi wczasami świata”. Odczuwalne koszty takich wizyt sentymentalnych nie wynikają wszak tylko ze znanej polskiej mody zastaw się a postaw, ale właśnie z faktu, że poza alkoholem i papierosami (i mieszkaniami, co jak wspomniano wyżej wcale nie pomaga wobec słabości systemowych) –  wszystko w Polsce kosztuje już tyle samo, co na Zachodzie. A zarabia się kilkakrotnie mniej.  Kropka.

 

Jak wiadomo jednak – nie da się za nikogo przeżyć jego życia. Sami musimy falsyfikować swoje pomysły i teorie. I tak jak w naprawdę licznych fejsbukowych grupach powrotowych szczytem mody są foty w typie „Ostatnia kawa przed wyjazdem” – tak, ponieważ trend trwa od kilku miesięcy, widoczne są już (znacznie cichsze i jeszcze rzadkie) sygnały:  „wróciłem – spróbowałem – jest z powrotem w UK”.  Po prostu, co bystrzejsi szybciej od innych potrafią skonfrontować marzenia i oczekiwania z krajową rzeczywistością, wyciągając wnioski zanim skutki błędnej decyzji okażą się bardziej dotkliwe. Z pewnością jednak przynajmniej część wracających okaże się bardziej uparta i zdeterminowana, a może po prostu niechętna dalszym zmianom czy zawstydzona koniecznością przyznania się do omyłki. Między innymi właśnie ta grupa wydaje się być istotna dla rozważania ewentualnych politycznych następstw obecnego trendu.

 

Poprzednia fala optymizmu zalała Polaków w 2007 r. – i też miała związek z emigracją. Korzystający z otwarcia zachodnich rynków pracy, powstałej w ten sposób możliwości zarobkowania i przesyłania pieniędzy do kraju – nasi rodacy uznali wówczas, że „jest dobrze, nie trza psuć”, odsunęli od władzy smędzący i straszący PiS i przekazali stery podtrzymującej to samozadowolenie „partii ciepłej wody w kranach”. Dziś to PO z przyległościami straszy, jęczy i marudzi – a zatem spragnieni optymizmu dobrych wieści i jeszcze lepszych prognoz re-emigranci w naturalny sposób stanowić powinni wsparcie obecnego rządu i jego propagandy sukcesu. Pytanie brzmi – czy optymizmu tego wystarczy do kolejnych wyborów, a więc na następny rok? A także co stanie się, gdy w końcu ci co wrócili i jednak nie wybierają się znowu zagranicę – ostatecznie zderzą się z rzeczywistością i zmuszeni będą przyznać, że tu jest Polska. I nie jest, k… lepiej!

 

Niskie zarobki, ubogi rynek pracy, drożyzna, ograniczenia w 500+ i brak, poza tym polityki społecznej, brak programów mieszkaniowych  – to przecież tylko niektóre z problemów, które czekają wracających. Jeszcze dotkliwsze może okazać się zauważenie, że  nikt (może poza bliskimi) na wracających… nie czeka.  Przecież wracają, bo im się udało. Nie tylko dlatego, że zarobili, ale także w poczuciu, że ich praca ma wartość. Wracają pewniejsi siebie, nie tak znękani i zahukani, jak wielu z nich wyjeżdżało. Choć wiele im się na Zachodzie nie podobało i nie odpowiada – to wiedzą także jak mniej więcej normalne państwo i gospodarka mogą i powinny być zorganizowane, choćby była to świadomość wyniesiona z szeregowego stanowiska niskiego wykwalifikowania. Mix dobrego zarządzania, zachęty finansowej i polskiego sprytu z przedsiębiorczością - byłby znakomitym kopem także dla naszej własnej gospodarki i wracający mogliby takiego procesu być znakomitym motorem. A zamiast tego dowiedzą się, że łaski nie robią, bo Ukraińcy zrobią to samo, tylko za 5 razy mniej. I jedno z najważniejszych pytań polskiej polityki brzmi: co z tą wiedza wszyscy razem zrobimy?

 

Konrad Rękas

 



[i] Innym ciekawym aspektem obecnej „akcji repatriacyjnej” jest pewien specyficznie realizowany wzrost świadomości polityczno-ekonomicznej naszej rodaków na Wyspach. Oto od jakiegoś czasu jednym z ważniejszych wątków dyskusji powrotowych - jest sprawa podatków. A dokładniej ich… zwrotu. Nie jest to plotka/sprawa nowa, pojawiała się już wcześniej, jednak w obecnej sytuacji znacznie się nasiliła. O co chodzi? Otóż Polacy dociekają jeden od drugiego "bo w internecie nic nie ma" czy, skoro wyjeżdżają z UK na stałe - to państwo odda im podatki dochodowe, które tu przez te lata płacili?

 

Jest to pochodna dostawania co miesiąc payslipów, czyli druków nie tylko potwierdzających kwotę wypłaty, ale także jej opodatkowanie. W brytyjskim systemie występuje także roczne rozliczenie pokazujące jaka część pobrana od danego podatnika poszła na drogi, jaka na szkoły, jaka na NHS (czyli publiczną służbę zdrowia) itd. I Polacy tego znieść nie mogą.

 

Nie tylko ci wychowani przez Korwina jęczą - jeden nie chce na drogi - bo nie ma samochodu, drugi nie ma dzieci, trzeci nie choruje itd, (czyli coś jak tutejsi komentujący). No a teraz przecież wyjeżdżają to chcą z powrotem! Czemu jednak tego samego nie chcieli w Polsce, z której również wyjeżdżali z zamiarem niewracania nigdy? Nie tylko ze względu na niskie zarobki czy ukrywanie się w szarej strefie. Przede wszystkim dlatego, że w Polsce nikt im niczego nie tłumaczył i nie wyliczał...

 

Pomińmy już więc złośliwe rady, udzielane tu jak Polak Polakowi w duchu, żeby wracający odłupali sobie stosowny kawałek ulicy zbudowanej z ich podatków na pamiątkę. Dla porządku odnotujmy jedynie pojawienie się ofert "firm", które za drobną zapłat o taki zwrot dla Polaków występują – w końcu to tylko dowód zaradności naszych rodaków, którzy przecież potrafią sobie nawzajem sprzedawać darmowe wzory druków urzędowych z internetu. Skonstatujmy natomiast, że to, co dzieje się w umysłach Polaków analizujących (nawet dziecinnie) co dzieje się z ich podatkami – to kolejny argument na rzecz wypłacania im (oczywiście w Kraju) pensji brutto, by na własne oczy przekonali się jak dziadowskie pieniądze się tutaj zarabia.