Przepraszam za banał: świat potrzebuje bohaterów.

 

I to takich everymenów, do utożsamienia dla każdego, do refleksji: „kurde, bym mógł być na jego miejscu, normalnie!”. Świat potrzebuje – i tworzy, bez zbędnej zwłoki, bo przecież wszystko dziś dzieje się szybciej, mocniej i może na krótką chwilę, ale intensywnie.

 

Chciałbym być dobrze zrozumiany (chyba jak zwykle?): śmierć polskiego kierowcy w Berlinie to tragedia przede wszystkim dla jego bliskich. Czemu więc, może i nawet w dobrych intencjach wydaje się, że miałaby to być jeszcze koniecznie śmierć PRZECIW komuś? Kiedy tylko potwierdzono fakt zabicia  Łukasza Urbana przez zamachowca – od razu w sieci pojawiły się komentarze w rodzaju: „Ha, i co Niemiaszki i liberałowie na pewno woleliby, żeby to Polak zabijał”. Potem doszły kolejne: że Niemcy za słabo wymieniają pierwszą ofiarę, że jej nie czczą odpowiednio, że za wolno dają zabitemu order.

 

Rozumiem znaczenie mitu i wartość prostoty przekazu politycznego; fakt, że większość komentarzy pochodzi ze środowisk skądinąd mi bliskich i służyć ma dwóm zacnym celom – budowaniu lęku przed imigrantami i niechęci do Niemiec, również może budzić sympatię. Niemniej jako dziennikarz - mam warsztatowy opór wobec tego co się dzieje. Najpierw szukanie wroga na siłę, a potem równie pospieszne budowanie legendy. Nie zaprzeczam – być może prawdziwej. Nawet nie znając wyników obdukcji (na której anonimowego świadka powołuje się „Bild”) można założyć, że Łukasz Urban walczył z osobą kradnącą mu ciężarówkę i w wyniku odniesionych w ten sposób obrażeń zginął. Cała reszta jednak to póki co interpretacje – dla ustalenia prawdopodobnego (i nadal – tylko prawdopodobnego!) scenariusza zdarzeń konieczne są nie tylko pełne wyniki obdukcji, oględzin kabiny i miejsc zdarzeń, wizja lokalna – a najlepiej także zeznania sprawcy, o ile tym razem oczywiście uda się pochwycić właściwą osobę – i utrzymać ją przy życiu.

 

I zapewne okaże się, że stawiający już dziś pomniki mają wiele racji i hołd oddawany zamordowanemu jest jak najbardziej na miejscu (choć już wyliczanie ile osób zginęłoby więcej, gdyby do walki w kabinie ciężarówki nie doszło to już nawet nie jest probabilistyka). Nie mniej naprawdę zdrowy rozsądek – a także właśnie SZACUNEK dla zabitego wymagałby może  pewnej wstrzemięźliwości w rozsiewaniu hejtu w imię pamięci o nim.

 

Niestety, ale równolegle w przebrzydle pamiętliwym mózgu dziennikarskim kojarzy się wspomnienie słynnego Lotu 93, czyli historii własnego samolotu pasażerskiego wg wszelkiego prawdopodobieństwa zastrzelonego przez Amerykanów 11/09, któremu dorobiono opowieść niby to zrekonstruowaną z paru sekund rozmów telefonicznych i kilku SMS-ów o bohaterskich pasażerów, którzy po głosowaniu plastikowymi nożami rzucają się na porywaczy i rozbijają UA93 zanim dokonał on szkód w Waszyngtonie. Nie utożsamiam, broń Boże, tego mitu z autentycznym dramatem Łukasza Urbana. Doradzam jednak wstrzemięźliwość w przyjmowaniu wszystkiego, co mitotwórcy do wierzenia podsuwają przy materiale rzeczowym wciąż zbyt słabym do wyciągania daleko idących wniosków. Mówiąc prościej –  wiemy za mało, żeby snuć teorie.

 

Bo to nie świat potrzebuje bohaterów. Potrzebują ich ludzie. A dokładniej ci ludzie, którzy chcą, byśmy robili co nam każą, podsuną, zasugerują. Oczywiście, to ważne by rosła świadomość absurdalności obecnej polityki imigracyjnej UE i Niemiec w szczególności. Jasne, Niemce to nic dobrego. Ale do licha – może jednak trochę spokojniej, po prostu – jak strasznie by to nie brzmiało – zginął człowiek. Zostawił rodzinę. Trzeba się więc pomodlić, kto ma możliwości – zapewne wesprzeć, czy materialnie czy duchowo osieroconych. Ale z całą tą resztą – wstrzymajmy się jednak do jakichś weryfikowalnych konkretów!

 

Konrad Rękas