Kolejna rocznica szarży szwoleżerskiej pod Somosierrą daje pretekst do szybkiego rzutu okiem na legendę napoleońską i wciąż występujące polskie do niej nabożeństwo.

 

Otóż problem nie polega na tym, że wzięliśmy udział w nieudanej próbie budowy Europy bonapartystowskiej - tylko żeśmy w porę (tj. ok 1810 r.) cesarza nie porzucili).

 

Po epoce samoukoronowanej rewolucji, zwanej Cesarstwem – mamy swój hymn (będący mimo ładnej melodii trochę jednak piosenką o d... Maryni) z bezpośrednim przywołaniem osoby  Napoleona, było nie było obcego władcy - co jest jednak przypadkiem bezprzykładnym w państwowych pieśniach różnych narodów. Przede wszystkim jednak empire przyniósł nam i wzmocnił liberalną tradycję prawno-państwową, przemieszaną ze skłonnością do rządów pół-amatorskiej soldateski (nieprzypadkowo kult Napoleona podhodowała w Polsce sanacja). Legenda napoleońska wpisuje się też w polską zaślepioną i nieodwzajemnioną miłość do Zachodu, jego opieki i gwarancji. Wreszcie – w swojej wersji poetyckiej odpowiada polskiemu infantylizmowi, estetyzmowi, tym opowieściom o „honorze”, amarantom, ułanom, mazurom.

 

Zachodnia Europa jest geopolitycznie martwa

 

Ustrojowo i ideologicznie Europa napoleońska jest nie do obrony. Mimo pseudomonarchistycznej formy – była to tylko nieudana próba dyktatorskiego utrwalenia programu rewolucji antyfrancuskiej w jej liberalnym – czyli w istocie pierwotnie celowym kształcie. Z punktu widzenia dowolnego społeczeństwa europejskiego (także polskiego) – była (i jest) to ideologia zabójcza, w dodatku oddająca władzę polityczną grupom i kręgom destrukcyjnym dla tradycyjnego ładu.

 

Równolegle zaś – Europa Napoleona była od początku do końca projektem utopijnym. Niektórzy jej współcześni obrońcy – jak choćby nieodmiennie najciekawszy w swych przemyśleniach kol.  Ronald Lasecki  – zdają się odczuwać wyraźny sentyment do antybrytyjskiej polityki Bonapartego, ponadto zaś anachronicznie popierając bonapartyzm jako ostatnie (przedostatnie, jeśli licząc faszyzm) przebudzenie geopolityczne Europy Zachodniej w wersji nie-oceanicznej. Tak oto wychodząc z rozsądnych przesłanek, w oparciu o błędy obserwacyjne, można dojść do zupełnie nieuzasadnionych wniosków.

 

Po pierwsze – Ronald i „anty-atlantyccy” bonapartyści nie chcą zauważać, że geopolityczny pomysł Napoleona sprowadzał się do ciągłego dążenia do powrotu do pokoju w Amiens. Podobnie jak  Wilhelm II Hitler – Cesarz wojował z Anglią tylko po to, by zawrzeć z nią pokój. Czyli, podobnie jak swoi pseudo-kontynentalni następcy - kompletnie nie rozumiał swojej sytuacji geopolitycznej, ani o co toczy się gra! Nadto, ideologia którą reprezentował skutecznie uniemożliwiła mu (znowu jak Hitlerowi) dojście do jedynego możliwego uzupełnienia swojego programu, czyli kondominialnego porozumienia z Rosją (bliskiego za  Pawła I, niemal już niemożliwego za jego syna).

 

I w tym momencie dochodzimy właśnie do punktu, w którym udające rozsądne, ale i tak błędne podejście do bonapartyzmu – styka się z klasycznym polskim zauroczeniem romantycznym. Cezurą, nogawkami spodni czasu, w których Napoleon stracił swoje szanse na bycie czymś więcej niż historycznym celebrytą, zaś Polacy możliwość wzięcia udziału w prawdziwej grze geopolitycznej – był Erfurt.

 

Honor to nie jest pojęcie polityczne

 

W 1810 r. Napoleon zdawał sobie sprawę z niezdolności swojego imperium do utrzymania samodzielnej kontroli nad całym obszarem i Europy Zachodniej, i Środkowej. Wyjście widział w kondominium z udziałem Rosji, której zaproponował m.in. oddanie kontroli nad Księstwem Warszawskim. Rosyjska dyplomacja o wszystkim skwapliwie powiadomiła Polaków, proponując dobrowolną zmianę strony. Głównie właśnie decyzją księcia  Józefa Poniatowskiego  - Warszawa odmówiła i zawiadomiła z kolei Francuzów, dając pokaz niedojrzałości dyplomatycznej i politycznej.

 

Kolejna okazja zmiany niekorzystnego dla Polski układu sił, spowodowanego zbyt długim i kurczowym trzymaniem się poły cesarskiego surduta, jest bardziej znana – to słynna noc księcia Józefa w Krakowie, po odwrocie spod Moskwy, kiedy łapał za pistolet nie wiedząc czy wycofać się z wojskami do Napoleona, czy wracać do Warszawy, co suflowali Rosjanie. Jak wiadomo, Pepi wybrał najgorsze rozwiązanie, bo nawet gdyby sobie „honorowo” strzelił w łeb – szkoda dla Polski byłaby mniejsza.

 

Mówimy bowiem o niemal pewnej szansie utrzymania integralności terytorialnej Księstwa (a więc bez odpadnięcia Krakowa i Poznania), ze znacznie większymi niż w realu możliwościami dalszego rozwoju i rozszerzenia w unii z Rosją. Wszystko to zostało zaprzepaszczono – bo Pepi faktycznie BĘDĄC politykiem, w konkretnych sytuacjach niemal dyktatorem ziem polskich – udawał zarazem, że nim nie jest, popełniał rażące błędy, których w żaden sposób nie może usprawiedliwić odwołanie się do „honoru”. Powtórzmy: sanacyjny Bóg zastępczy, „honor” - to nie jest pojęcie polityczne! Może być elementem propagandy, ew. (ale bardzo ostrożnie!) procesu wychowawczego – ale na pewno nie polityki na poważnie, polityki odpowiedzialnej i opartej o rację stanu!  "Honorowy" to może być podporucznik ułanów, a nie głównodowodzący.

 

Już w 1792 r. podczas tej fatalnej, a im dłużej trwającej, tym gorszej dla Polski wojny – Pepi nie słuchając swego stryja udowodnił, że nie nadaje się na przywódcę narodowego, nie nadaje się nawet na dowódcę (nie rozumiejąc po co i o co walczy). Okazał się po prostu szkodnikiem, co swym dalszym życiem tylko potwierdził (jedna nierozstrzygnięta bitwa raszyńskiego i kampania 1809 r. niczego w tym obrazie nie zmieniają, bo gdyby Poniatowskiego nie było – z równym lub większym powodzeniem dowodziłby Polakami inny generał). Innymi słowy – Pepi był w historii Polski postacią zbędną.

 

Epizod napoleoński dowiódł, że po czasach  Ludwika XIV  – Europa Zachodnia utraciła zdolność do innej niż oceaniczna formy podległości i organizacji geopolitycznej, a więc jakiekolwiek wiązanie nadziei z jakimś jej wybiciem się na samodzielność, wyzwoleniem i powrotem do roli globalnej – jest anachronizmem i naiwnością. A zatem – nie było i nie ma sensu wiązać losów Polski z żadnymi projektami podsuwanymi, czy nawet wymyślanymi przez grupy polityczne zachodniej części naszego kontynentu. A szarża pod Somosierrą, od której zaczęliśmy – mogłaby nas chyba po ponad 200 latach w końcu oduczyć także myślenia o polityce w kategoriach właściwych dla spadającego wciąż z konia kawalerzysty.

 

Konrad Rękas